Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/117

Ta strona została przepisana.

to serdeczne kochanie...! Chowałem ją i pieściłem! Nie chcę jeszcze myśleć o tem, że mi ją kto zabierze.
— Dla ciebie też gdzieś się chowa inne kochanie. Żona ci siostrę zastąpi, a Elżunia musi być moją. Pamiętaj!
— Dajże pokój, Stachu! Tyle czasu!
— Ileż? Cztery lata. Będzie miała szesnaście. Wtedy ją wezmę!
Oczy jego dziwnie zapałały.
— Nie jesteś logiczny, Stachu. Żyjesz dla karjery, a chcesz pojąć ubogą dziewczynę.
— Owszem, jestem zawsze logiczny. Piękna żona to właśnie karjera, a siostrzenica Fusta — to druga poważna racja. Czy sądzisz, że twój dyrektor o tem nie myśli, bawiąc się, niby w popularność? On także zna rachunki.
— Ale zna i Fusta.
— To kwestja. Testament otwierają po śmierci. Stary może wszystkich oszukać. Ach, gdybym ja był na twojem, tu, miejscu! Byłoby to wszystko moje. Powiedz szczerze, czy ci nigdy nie przychodziło na myśl, że Holendry twoje i że ci się dzieje krzywda?
— Nie. Ale marzeniem mojem jest, żeby te Holendry były wzorem dla każdogo. Żeby ludzie tutaj byli zadowoleni i szczęśliwi.
— A więc to uczynić może tylko właściciel.
— To uczynić może tylko Bóg, gdy go każdy mieć będzie w sercu.
— Ty zatem chcesz tu być apostołem?
— Chcę każdemu tu służyć, jak mój ojciec czynił.
— A jeśli los cię uczyni tu panem?
Dyzma otrząsnął się ze szczerą niechęcią:
— To się stać nie może pomimo mej woli!
Byli już przy młynie i zatrzymali się, patrząc po gmachach.
W tej chwili drzwi młyna się rozwarły, i staruszka zawołała ich na śniadanie.
Rozmowa przeszła na inne przedmioty.
Około południa zamówiona poczta przyszła po Olekszyca. W chwili, gdy wsiadał w bryczkę, a Dyzma