Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/123

Ta strona została przepisana.

— Słyszałam — i cóż? Nie chcę pana teraz, jak przedtem. Narządził mi pan Kryszpin warsztat, narządzi i drugi raz. On jak mnie zechce, to — co innego!
— Tak, obetrzesz mu mleko z pod nosa.
— Mleko mu prędko wąsy pokryją, a piękny będzie, jak malowanie. A na pańską brzydotę to i cud nie pomoże. Idź pan, kup sobie u niego trochę gładkości!
Wołała na cały głos. Dziewczęta zaczęły chichotać. Miciński splunął i poszedł.
Po chwili odnalazł Dyzmę.
— Daj ci Boże zdrowie! — szepnął. — A toś mnie z setnej biedy wyratował. Ot, jędza baba!
Kryszpin milczał chwilę.
— A przecie ona miała słuszność! — odparł wreszcie.
— Jaką? Cóż to? A nacóż u licha są dziewczęta, jeśli z niemi pobawić się nie można? Ot, wielka mi fanaberja. Każda sama zaczepia. Świat na tem stoi! Wszyscy tak robią.
— Ale dziewczęta wyzyskiwać i krzywdzić ciężki to grzech i wstyd. Gdybyście je szanowali, szanowałyby same siebie.
— Co mi za korzyść z szacunku! — roześmiał się Miciński cynicznie. — Cobym ja za kawaler był, gdybym się zamłodu nie bałamucił! Niech-no ci ochota przyjdzie, powiesz tak samo.
— A nigdy! — zaprzeczył stanowczo Dyzma. Swawola taka to pastwienie się nad słabszym. Hańba większa mnie, niż kobiecie. Na to sobie nigdy nie pozwolę!
— A Teofila na ciebie już zęby ostrzy, tylko wąsów czeka. Jędza to, jędza, ale dziewczyna ponętna.
Tkaczmajster zbliżył się do nich i przerwał rozmowę, robota też napędzała do pośpiechu.
Po wieczornym dzwonku Dyzma znowu zauważył wiele szczegółów, które dotąd uchodziły jego oczu.
Zobaczył wiele zaczepek w tłoku, wiele szeptów i okropnych dowcipów, a gdy schodził do sieni, widział