Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/125

Ta strona została przepisana.

— Dlaczego?
— Bo żyjecie w takich mętach, żeście niewinne swych czynów i mowy, żeście sponiewierane i wyzyskane.
— To prawda. Dlaczego nas każdy śmie zaczepić, a pan jeden nigdy?
— Bo ja każdego szanuję.
— A jeśli łotr, albo rozpustna?
— To żałuję i chciałbym, żeby się zmienili, więc tembardziej nie śmiem przypominać grzechu.
— Pan mówi jak ksiądz. A pan wie, że gdy pan w sali, to dziewczęta bardziej się wystrzegają, niż wobec dyrektora.
— Daj Boże, żeby wystrzegały się zawsze i wszędzie!
— Nam niezamężnym każdy mówi „ty“ — a pan nigdy. Są takie, co temu rade, a inne toby wołały inaczej.
Zaśmiała się urągliwie i mówiła dalej:
— Takie są, które z honorem nie wiedzą, co robić. Teraz warsztaty będą się znowu co chwila psuły, byle pan reparował. Po fabryce pańskie imię chodzi jakby królewicza, a każda ino marzy, aby pan na nią spojrzał.
— To im źle się roi, bo ja żadnej nie ubliżę.
— Ja wiem, panu nie fabrykantki w głowie. Pan nas i nie rozróżnia nawet.
— Otóż panna Teofila znowu mnie źle rozumie, jakby sama też nie wiedziała, co honor. Ja każdą z was poważam i szanuję, jako kobietę, jakem przywykł od dziecka czcić matkę, babkę i siostrzyczkę. Każdej radbym pomóc i wyręczyć, a w napaści obronić. Na robocie zaś każdą uważam za koleżankę i towarzyszkę pracy, równą mi we wszystkiem. A poco mam zaczepiać? Czyż mi się godzi? Żenić się nie będę, a grzeszyć nie chcę.
Dziewczyna słuchała uważnie, z widocznym wysiłkiem myśli, nienawykłej do podobnych rozmów. Westchnęła wreszcie.
— Czy babka pana nie wypędziłaby mnie, gdybym kiedy wstąpiła w niedzielę? — spytała nieśmiało.