Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/197

Ta strona została przepisana.

Ruszyła ramionami.
— Na cudze nigdy nie rachuję, a swego strzegę. Możesz przybrać sobie do pomocy dyrektora.
— Nie warto. Może testament mnie wydziedziczyć.
— Cóż wtedy uczynisz? — spytała niespokojnie.
— Ano, pójdę służyć.
— Brednie! Każdy testament można obalić. Nie pozwolę ci ustąpić bez walki.
Zamigotały jej oczy.
— Dwadzieścia lat naszej pracy utrzymało Holendry. One nasze... muszą być nasze! Jeśli stary testował na Kryszpinów, zgnieciemy tych nędzarzy pieniędzmi. Należy tylko usunąć od nich Olekszyca.
— Dlaczego?
— Chce się żenić z ich dziewczyną. On coś czuje. Młodszego wychowuje swym kosztem, będzie go miał w ręku. Jeden Olekszyc straszny. Oni to piony.
Rudolf podniósł głowę, rumieniec przemknął mu po twarzy, a oczy zapałały gniewiem. Nic nie odparł, ale wstał po chwili i spojrzał na zegarek.
— Zmęczony jestem haniebnie. Muszę trochę zasnąć. Dobranoc ci, Tony!
Uścisnął jej rękę i wyszedł. W pokoju swym chwilę chodził od ściany, do ściany, potem włożył na siebie palto, kapelusz i bocznemi schodami wydostał się do ogrodu, nad rzekę.
Nikt tamtędy nie chodził, nikogo nie spotkał. Zawahał się chwilę przed domostwem Kryszpinów i wszedł do sieni.
Blask bił ze stancji na prawo, blask katafalkowych świec. Zatrzymał się na progu.
Dwie kobiety drzemały w kątach, niemowa sługa poprawiała światło. Elżunia klęczała u zwłok, drżąc nerwowo. Obejrzała się i wstała żywo. Nie wyglądała zdziwiona ukazaniem się tutaj pryncypała. Cofnął się do sieni, szła za nim milcząca, otworzyła drzwi dojadalni i znaleźli się zupełnie sami.
Wtedy on wyciągnął do niej rękę i rzekł głucho:
— Przyszedłem może ostatni ze współczuciem, alem myślał o pani dzień cały.