Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/198

Ta strona została przepisana.

Podała mu rękę i łzy ciche poczęły jej biec po bladej twarzyczce. Rękę tę zatrzymał w swej dłoni i zbliżył się o krok. Oczy jego zapałały złowieszczym ogniem, usta drżały.
— Myślałem o pani! — powtórzył szeptem, w którym się dławił wybuch. — Zdaje mi się, żem oszalał!
Elżunia spojrzała na niego i mimowolnym lękiem zdjęta, cofnęła dłoń. Wtedy on siłę woli wybuch pohamował.
— Pani się mnie boi? — rzekł z wyrzutem. — Nie może być! Pani jedna mnie się nigdy nie bała. Pamięta pani te jabłka, niegdyś, na progu farbiarni? Byliśmy wtedy przyjaciółmi...
— Pamiętam — odparła. — Pan był bardzo dobry dla mnie i życie mi uratował. Nie, nie lękam się pana. Panby mi nie mógł zrobić przykrości.
— To barbarzyństwo, że pani pozwalają czuwać tak późno przy zwłokach. To nie dla pani wrażenie, ani widok. Zbladło dziecko i nikłe jak cień — dodał pieszczotliwie.
— O, mnie tak straszno i ciężko! Tak się boję śmierci! Mój Boże, to takie okropne!
— Nie trzeba tam tyle przebywać, nie trzeba o tem myśleć. Dlaczego pani sama? Gdzie brat?
— Pojechał do księdza. Wróci rychło. Ale on teraz inny. Odepchnął mnie — od siebie, nie śmiem się zbliżyć do niego. Takam sama.
— A pan Olekszyc? — zagadnął, patrząc na nią bystro.
— Odjechał do Lipowca.
— Ten powinien pocieszać. Wszak jest pani narzeczonym!
— Nie, o nie! — wzdrygnęła się z wyraźnym wstrętem. — On nie wierzy w Boga!... Nie cierpię go!
— I ja nie wierzę w Boga. Czy i mnie pani nienawidzi?
— O, niech pan wierzy! Będę się modliła za pana.
— Może mnie pani nawróci! — szepnął, spoglądając na nią gorąco..