Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/237

Ta strona została przepisana.

niegdyś. Teraz wyrażali w niebogłosy swe oburzenie na pomyłkę sądu, oskarżali gromadnie nieobecnego Olekszyca.
— Cóż, bohaterze? — powitał go Brück. — Strącono cię z twej ekstazy napowrót na ziemię! Trzeba wracać do obowiązku; na niebo jeszcze nie pora. Ten łotr berliniarz niech pleśnieje w katordze!
— Niech pokutuje! — poprawił Dyzma. — Biedny on teraz, bo wiele przebłagać ma. Kobieta jego ledwie z pościeli wstaje, dziecko ledwie zipie. Powierzył mi je w opiekę. Jeszcze z parę tygodni urlopu proszę, póki kobieta się nie wzmocni. A i potem, jeśli przy niej interes pozostanie, muszę naglądać.
— Nie dam urlopu, ale dam ci posadę swobodniejszą. Muszę odjeżdżać, córka mnie wzywa. Dyrektor nowy już jest; ciebie zostawię na mojem miejscu. Nie będę cię kusił wysoką pensją, tylko cię poproszę jak przyjaciela, byś mnie wyręczył. Zostało mi to jedno dziecko, i już nie na długo. Pozwól mi swobodnie nią się nacieszyć, a mego dobra dopilnuj.
— Niech pan jedzie w spokoju! — odparł bez wahania Dyzma. — Ile sił i zdolności, dopilnuję tego dobra. A tamto — dodał ciszej: — obyż Bóg panu uchował.
Obadwaj umilkli i zwiesili głowy.
Po chwili Brück ręką przeszedł po gorących powiekach i zamruczał:
— „I oto zostanie dom mój pusty“.
Spojrzał na milczącego Dyzmę i ujrzał wielkie łzy, toczące mu się po wąsach. W tedy obie ręce ciężko położył mu na ramionach i rzekł:
— Dziękuję ci za współczucie!. Ludzie rzadko je okazują bogatym. Myślą, że nam złoto wszystko wynagradza. A mnie ono naco teraz? Gdybym był ubogi, miałbym myśli walką o byt rozerwane.... a tak, one wszystkie wolne, i tylko wiele mam czasu na cierpienie. Mam miljony, dam je, niech tylko będzie towarzystwo ubezpieczeń od bólu...
Oderwał ręce z ramion młodzieńca, i gwałtem otrząsając się z przygnębienia, rzekł zwykłym tonem:
— Dosyć tego! Chodźmy do rachunków! Chciałbym pojutrze wyjechać. Czekałem tylko na ciebie.