Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/284

Ta strona została przepisana.

— Więc pan woli pracować dla pana Brücka?
— Pana Brücka nie odstąpię do śmierci. Służyć mu, to mój obowiązek.
— A wie on o postanowieniu pana?
— Nie, ale jest pewny, że mnie nigdy nie straci. Tedym powiedział panu swe życzenie i warunek. Polecam się pańskiej dobroci i życzliwości i żegnam!
Wstał i spojrzał z gorącą prośbą w oczy starego jurysty, który, pomimo swej długoletniej praktyki i spokoju charakteru, zupełnie był z równowagi wytrącony.
— Panie — rzekł — to, co pan czyni, nie ma przykładu. To jest coś monstrualnego, że się tak wyrażę!
— A mnie się to widzi tak prostem! — uśmiechnął się Dyzma. — I zasługi w tem nie mam. Przeciwnie, ja sobie tylko dogadzam...
I z tym uśmiechem i słowem, dziwnem dla praktycznych uszu rejenta, zniknął we drzwiach.
Stary prawnik pozostał zamyślony.
— Co to jest? — myślał. — Tu być musi jakaś ważna, tajemna pobudka do tego szalonego czynu. Jaki on interes w tem ma? Gawęda o dziecku jest fikcją... Gdzie jest prawda? Może mu Brück to zalecił, a uczyni go swym spadkobiercą? Nie: woleliby mieć i to i to! Ciekawa tajemnica! Szczególny człowiek... Wygląda jak sama szczerość, ale to najlepsza maska dla ludzi. Bądź co bądź, Ulm w czepku się rodził!
W tej chwili Tony wpadła do salonu.
— Już wyjechał! Cóż? Kiedyż tu zjeżdża na stałe?
— Ach, szanowna pani, to bardzo szczególna rzecz. On się wcale wnosić nie chce!
— Sprzeda?
— I to nie. On chce zrzec się spadku na pana Rudolfa.
— Co?
— A tak... i ja jestem również zdumiony. Nie spodziewałem się tego po opinji, jaką mi państwo wydali o nim. Jeśli ma w tem interes, to ja go nie rozumiem. On się zrzeka Holendrów za prawo wychowania synka pana Ulma!