Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/41

Ta strona została skorygowana.

Nie kolendują przecie jego Niemcy.
Aż się z drogi zawrócił na swe obserwacyjne stanowisko.
Schmidt i Skowroński, Miciński i Westermann, Moser i Turski śpiewali razem, śledząc pilnie młodego Balcera, który zawzięcie batutą wywijał.
Tylko Kryszpin śpiewał zapatrzony przed siebie rozmarzonemi oczyma, z uśmiechem, jakby to, co widział w myśli, nad wyraz było piękne.
Gdy Rudolf do domu powrócił, zamyślony był, i co się rzadko zdarzało, przemówił do siostry:
— Czy wiesz, że fabrykanci złożyli bardzo dobry chór?
— Słyszałam o tem — odparła.
— A ja słyszałem śpiew sam przed chwilą.
— Co? A dobrze im się udaje? — zagadnął Fust.
— Jak na nieuków, bardzo dobrze.
— Ciekawym, kto im tę myśl poddał? — mruknął stary.
Oni wiedzieli, ale żadne się nie odezwało.
— Jeśli będziemy mieli gości na święta, można będzie zaproponować, aby zaśpiewali u nas — rzekła po chwili panna Tony.
— Cóż znowu? Nie zechcą! — rzekł Rudolf.
— Dlaczego? Zapłaci się im.
— Tembardziej...
— Pleciesz bez myśli! — burknął Rudolf.
Panna Tony umilkła, ale zrozumieć nie mogła, dlaczego młódź fabryczna, niezamożna, nie miałaby śpiewać za pieniądze.
Fust ją pocieszył:
— Na noworocznym balu fabrycznym zaśpiewają nam gratis — rzekł, zabierając się do snu.
Bal ten, dawany corocznie przez właściciela dla podwładnych, był jedyną chwilą zbliżenia fabryki z pałacem.
Zbliżał się ten termin. Grudzień dobiegał połowy, świąteczne ożywienie dawało się czuć w kasie, w magazynach, po mieszkaniach fabrycznych. Wszędzie mówiono o dwóch dniach wolnych od zajęć i o wielkiej uciesze noworocznej.