Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/42

Ta strona została skorygowana.

Pewnego dnia do kantoru po obiednim dzwonku przyszło dziesięciu podrzędnych fabrykantów i przywitawszy dyrektora, wypchnęło naprzód mówcę, palacza Jakóba Łysiaka.
Rudolf, który nie lubił zbiorowych petycyj, przeczuwając narzekania i reklamacje, spojrzał na nich niechętnie.
— Czego? Spóźnicie się na robotę.
— My tylko trzy słowa powiemy — rzekł palacz. — Małą prośbę mamy do pana dyrektora.
— No, więc żywo! Idę na obiad.
— Prosimy pokornie, żeby na tegoroczny bal nie brać Żydów muzykantów, ino naszym chłopakom pozwolić grać.
— Cóż to? Macie kapelę?
— A mamy, proszę pana. Chłopaki dotychczas próżnowali wieczorami, albo tracili pieniądze w oberży. Namówił ich pan Kryszpin na muzykę, a pan Balcer wymusztrował. Kapela, proszę pana, że aż duszę rwie! Niechże im pan da na balu popisać się i grosz zarobić, zamiast Żydów!
Schylili się wszyscy przy tych słowach mówcy.
Rudolf sekundę się zawahał, ale Jakób Łysiak, jakby przeczuł, co powie, dodał:
— A żeby pan dyrektor nie myślał, że to fuszery, to, za pańskiem pozwoleniem, oni przyjdą wieczorem w pogodę przed pałac i pokażą, co umieją.
— Któż to gra?
— Ano mój chłopiec, i Abel młody, i Roch Kowalik i Schuster folusznik, i już nie pomnę więcej.
— I mój! — odezwał się z gromadki rudy Niemiec, ślusarz.
— I mój! — wtrącił drugi, tkacz z Wrocławia.
— To dobrze — odparł Rudolf. — Bal wasz, macie prawo grać na nim. Zapłata wiadoma: dwadzieścia pięć rubli.
— Dziękujemy pokornie panu dyrektorowi! — krzyknęli wszyscy razem z wielką uciechą.
— Dobrześ gadał, ale poco było mówić, że chłopców Kryszpin nauczył? To było głupio.