Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/51

Ta strona została przepisana.

— Jak ci na imię? — spytał, biorąc machinalnie do ręki warkocz jej długi i ciężki, koloru matowego złota.
Zdało mu się, że dotyka splotu jedwabiu.
— Jaka ona będzie piękna! — pomyślał.
— Elżunia mnie wołają, ale na zeszycie piszą: Elżbieta Kryszpinówna — odparło dziecko, ciężko wzdychając.
Po chwili spytała:
— A panu jak na imię?
— Rudolf! — odparł, uśmiechając się mimowoli.
— Pan się tak nazywa, jak ten cesarz, co księdza na swego konia wsadził. Ja umiem te wiersze.
Odzyskała żywość i przestała płakać.
— Ten cesarz był bardzo dobry, a potem był strasznie potężny i panował. Pan wie?
— Wiem.
— To czemuż pan zawsze smutny?
— Bom nie cesarz.
— A panby chciał być cesarzem?
— A pewnie.
— To ja będę w pacierzu prosić, żeby pan został cesarzem.
— Doprawdy? To się nie gniewasz na mnie, żem ci niegdyś nie dał saneczek?
— Nie. Żeby pan mógł, toby dał. A saneczki mam. Zrobił mi Janek Skowroński.
Rozmowa się urwała na ganku farbiarni.
Pozostała po niej na twarzy Rudolfa smuga łagodności, która się nawet odbiła w jego głosie i humorze, ku wielkiemu zdumieniu Władka Skina.
Obejrzał robotę i łaskawie ich uwolnił przed oznaczonym czasem do domu.
Potem wyszedł na ganek i rozglądając się, stał chwilę, rachując, czy w ostatniej zaprawie dodano dostatecznie indygo, czy też Skin zrobił omyłkę. Ostatnie sztuki w suszarni nie podobały mu się wcale a wcale.
Nagle drzwi Balcerów otwarły się z trzaskiem, i na ganek wybiegła Elżunia rozpromieniona, śmiejąca, przeistoczona szczęśliwością.