Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/52

Ta strona została przepisana.

W ręku trzymała za cztery rogi chusteczkę, z której wyzierały czerwone jabłka. Na progu się potknęła, upadła, i jabłka potoczyły się na wszystkie strony w śnieg.
Zerwała się zaraz, trąc stłuczony łokieć i zaczęła zbierać swe skarby, składając napowrót do chustki u nóg Rudolfa.
— Nie było lekcji! — pochwaliła się, podnosząc nań figlarne spojrzenie, jak do powiernika. — Panna Balcer pokazywała mi, jak szyć na maszynie, potem wydałam tylko wiersze i dała mi jabłek. Takie śliczne!
Pan dyrektor, który chleb Dyzmy rozdeptał, teraz: się schylił i zebrał ze śniegu parę jabłek.
— Będzie ci wesoło w święta! — rzekł.
— O bardzo! Ale ja jeszcze panu nie powinszowałam.
— Czegóż mi będziesz życzyła?
— Żeby pan był szczęśliwy, i zdrów, i nie smutny. Żeby panu Bóg był łaskaw i żeby pana ludzie kochali! Żeby panu było bardzo, bardzo dobrze!
Skończywszy swą tyradę, wybrała najczerwieńsze jabłko i podała mu.
— To dla mnie? — spytał.
— Dla pana. Bardzo smaczne!
Zeszli z ganku i wracali jedną drogą.
Rudolf po chwili namysłu zabrał się do jabłka. Przypomniał sobie Adama w raju i uśmiechnął się. Jego malutka Ewa dreptała obok, patrząc z przyjemnością, jak jadł jej dar.
— Nie żałujesz? — zagadnął.
— Nie żałuję nic dla tych, których kocham! — odparła z przekonaniem.
— Więc mnie kochasz?
Skinęła poważnie, potakująco główką.
Zdziwiło go niezmiernie to wyznanie. Od czasu, jak był człowiekiem, nie słyszał nic podobnego. Zimne jego oczy spoczęły na dziecku, a nieruchome rysy zabarwiły się lekkim rumieńcem.
— I za cóż ty mnie kochasz? W domu u ciebie pewnie mnie nienawidzą.