Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/53

Ta strona została przepisana.

— W domu, jeśli kto z gości powie co na pana, to Dyzma zaraz się gniewa. O, i oni pana kochają, ale ja najwięcej, bo pana codzień widzę i zawsze pan smutny. Dlaczego?
Zamyślił się i po chwili rzekł:
— Bo u mnie w domu niema Elżuni, któraby mnie kochała i szczebiotała.
Pokiwała z porozumieniem główką.
Dochodzili do młyna. Zatrzymał się.
— No, do widzenia, Elżuniu! Baw się dobrze w święta! Nieprędko się spotkamy.
Pochylił się ku niej i pocałował w uśmiechnięte usteczka, potem prędko odszedł do kantoru.
Kasa była dnia tego w oblężeniu i wszyscy urzędnicy podwójnie zajęci. Nie poszedł na obiad; szereg fabrykantów był, zda się, bez końca. Nareszcie przed wieczorem mógł się Rudolf uwolnić do domu.
Jedyny to był dom w całej osadzie, w którym ten dzień niczem się od innych nie różnił. Nie było tu tradycyjnej wieczerzy na sianie, ani życzeń dorocznych; panna Tony, jak zwykle, szynkowała nabiał w mleczarni; Fust, jak codzień, wertował handlowe gazety.
Rudolf, zmęczony, wyciągnął się wygodnie w fotelu i w milczeniu rachował dzienny obrót fabryczny. Miał lat dwadzieścia sześć i od pięciu już lat pracował jak machina. Ojciec jego, bogaty przemysłowiec w Łodzi, zbankrutował, gdy on liczył zaledwie lat ośmnaście, i kształcił się w politechnice w Dreźnie. Matka uratowała z krachu dwakroć sto tysięcy, które razem ze swą ręką powierzyła Fustowi.
Fust pieniądze ulokował na swej fabryce, rozszerzył ją, wydoskonalił, zaopatrzył w machiny najnowszego systemu, administrował znakomicie. Gdy Rudolf, skończywszy studja, objął jej zarząd, nie było na Holendrach grosza długu i sto tysięcy żelaznego kapitału.
Stan to był świetny i fundusz olbrzymi, ale nie Rudolfa jeszcze. Owe dwakroć sto tysięcy była to suma posagowa matki, i ona ją na własność przekazała mężowi. Była to jej zemsta nad dziećmi, które okazywały otwarcie niechęć za jej powtórne małżeństwo.