Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/72

Ta strona została przepisana.

Dyzma porwał lampę i osłaniając blask ręką, zbliżył się do łóżeczka dziecka.
Dziewczynka spała, ale bardzo była niespokojna i ogniście czerwona. Rączki jej, odrzucone na posłaniu, ruszały się i kurczyły.
— Babuniu, a toć ona do siebie niepodobna! Mój Boże, mój Boże! — zajęczał Dyzma.
Franek przerażony wybuchem brata, też płakał. Stali wszyscy troje ze straszną trwogą w duszy nad posłaniem swej pieszczoty.
Nazajutrz nie spotkał Rudolf dziewczynki na swej drodze, nie było jej i drugiego dnia. Mimowoli się zdziwił, ale że to był dzień balu, może miała wakacje.
W osadzie i fabryce rejwach panował nie do opisania, wszyscy szaleli.
Wielkie suszarnie, zamienione na taneczne sale, iskrzyły się od świateł, a gdy o siódmej właściciele się ukazali, powitała ich kapela hucznym marszem, chór okolicznościową piosenką, a potem podniesiono ich na ramionach w górę, wiwatowano bez końca.
Fust ściskał fabrykantów za głowy i całował. Rudolf przetańczył walca z Balcerówną, panna Tony raczyła stanąć do kadryla z młodym Micińskim.
Całą osadę objęła muzyka, gwar, tupotanie, lały się strugi piwa i wódki, uciecha przechodziła w szał.
Fust się zdziwił, nie widząc nigdzie Kryszpina, ni wśród śpiewaków, ni wśród tańczących. Nie mogli przecie tak rychło wyjechać. Był pewien, że zuchwały chłopiec zechce do końca zachować swą rolę.
— Nasz Kiyszpin stchórzył, czy wyjechał? — zagadnął Rudolfa.
— Nie wiem, co się z nim dzieje. Nie jest już na robocie od dwóch dni. Musiał gdzieś pojechać szukać posady.
— Rachunek skończył?
— I tego nic wiem.
Tymczasem zbliżył się do nich doktor i rzekł:
— Państwo, wychodząc stąd, powinni się starannie dezinfekować. Okropność, jaki tu zaduch i gorąco, a epidemja to lubi...