Strona:Maria Rodziewiczówna - Na wyżynach.djvu/79

Ta strona została przepisana.

Przy nim pracował Dyzma, tak mizerny i słaby, że mu z rąk padały narzędzia.
Ujrzawszy dyrektora, chłopak spojrzał nań z niewymowną wdzięcznością, czapkę zdjął i pocałował w rękę.
— Cóż to? Jesteś na robocie?
— Proszę pana, ja za te dni zapłaty nie chcę, Wedle rozkazu, chciałem jeszcze w piątek do kasy z książką iść, ale to nieszczęście nas spotkało, więc głowę straciłem. Teraz dzieciak uratowany, dzięki panu, ale ledwie za parę tygodni doktor obiecuje, że stanie na nogi, więc i my musimy na nią czekać, to te parę tygodni porobimy za mieszkanie i mitręgę.
— Nie potrzebuję waszej łaski. Będziece opłacani aż do dnia wyjazdu, jak każdy; najlepiejby jednak było, żebyś parę dni odpoczął, jesteś do pracy niezdatny, zmęczony!
— To nic, proszę pana, co chwilę mi sił przybywa, a robota dzisiaj nieciężka.
Gdy dyrektor odszedł, Miciński zagadnął zdziwiony:
— Coś ty mówił? Jaki rachunek? Co to znaczy?
— Ano wydalony jestem.
— Ty, zaco? To nie może być!
Dyzma poczerwieniał, nie chcąc powiedzieć prawdy, aby Rudolfa i Fusta wobec fabryki nie oczerniać.
— At, Franka Olekszyc na naukę bierze do Rygi, babka chce Elżunię na pensję oddać; trzeba i mnie wlec się za nimi.
— Oj, coś ty plączesz i oczy spuszczasz! Inna racja być musi. Pewnie w pałacu nieradzi, że my sobie radzić zaczynamy, i chcą ciebie się pozbyć. Po wiedz szczerze!
— Doprawdy, Olekszyc nas namawia!
— Więc na coś tyle tu rzeczy zaczął? Któż to będzie bez ciebie prowadził?
— Każdy z was ode mnie rozumniejszy. Każdy potrafi zarządzić.
— Pewnie, ale zaraz się pokłócą o ten honor, i wszystko się rozprzęgnie. Tyś może nie rozumniejszy