Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

Powolna, ciężka to była wędrówka o głodzie i chłodzie, z nogami w ranach, z odpoczynkami po leśnych wykrotach, o żebranym, rzadkim posiłku. Małego Kazika, na zmianę nieśli starsi, a chłop drogę wynajdywał, z ludźmi się porozumiewał, gdy się udało kradł, co się zdawało jadalnem.
I tak ciągnąc, nabierali jednak sił. Krzepiło ich słońce, ciepło, a nadewszystko nadzieja dotarcia do kraju. Gdy przyszło lato, zaczęli się wynajmować do robót rolnych, skosztowali chleba, prawdziwego chleba, przybywało mocy, bo w lesie były jaja po gniazdach, jagody, grzyby i wreszcie w sierpniu dotarli polskiej granicy. Gdy w nocy przebrnęli rzeczkę, chłop stanął i przeżegnał się kilkakrotnie.
— Już my u siebie! — rzekł.
Chłopcy uklękli i ucałowali ziemię, a potem Romek chlipiąc i zająkając odmówił pacierz.
— A gdzie nasze Borki? — spytał mały Kazik, który dworek rodzinny znał tylko z opowieści starszych.
— Już niedaleko! — pocieszali go.
Reszta drogi wydała im się zabawką. Na pierwszym punkcie granicznym żołnierze nakarmili ich i nieco odziali i tam się rozstali z opiekunem-chłopem. Jego droga do domu szła ku północy, ich ku południowi. Zostali sami na trakcie i gnali ile sił do Borek. Na spoczynkach, po wsiach, po dworach opowiadali:
— To nasz folwark, koło Grabinki, pod Brześciem. Rodzice pomarli w drodze. My piechotą