Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie kwapił się z czytaniem listu, ale co rychlej wydostał się na szosę i ruszył ku domowi. Puste, płaskie pola ogarnęły go lubością. Urodził się wśród nich i duszą wsiąkł. Straszne grozą, nędzą, głodem lata młodości — w wojnie i po wojnie — były jak zmora. Teraz była też nędza, głód i chłód — ale było cicho i pusto. Usiadł na skraju rowu i list otworzył. Wicek go wzywał — na gotowe. Dostanie monopol w Wileńskiem, w miasteczku targowem, ludnem — miesięcznie pewne 300 złotych. Dzierżawca czeka z gotówką.
Opuścił ręce z listem na kolana i zadumał się. Skończona nędza, ciężka robota, samotne zimy w budzie. Trzysta złotych, toć już dobre utrzymanie, bez troski byt, swoboda. Nie chciałby sam szynkarzem być, ale jeśli kto go wyręczy — zapłaci...
Wicek to robi i inni — każdy chce żyć lekko, swobodnie. Mus kłoni do pracy i własna niezaradność. Praca — przekleństwo ludzkie. Pójdzie stąd, z tej ziemi, gdzie miał kiedyś gniazdo — a teraz jest przybłędą. Zresztą wszędzie będzie już tylko przybłędą, włóczęgą. Tylko pracować już nie będzie zmuszony. Może sobie iść, iść drogami — z groszem w kieszeni — bez celu — wolny!
Parę szczygłów krasnych zerwało się z krzaku i szczebiocząc prawie go trąciły w locie. Poszedł za nimi wzrokiem i zerwał się. Spadły na osty na wzgórku — i tam coś na niego patrzało. Szary kształt niewyraźnej, siedzącej postaci i niebieskie źrenice — jak woda, jak niebo — bezmiar, głąb.