Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

Weszli do salonu i zastali dwie siostry z matką nad stosami próbek z dwudziestu co najmniej magazynów.
Przyszła teściowa Markhama i zaczęła rozpytywać Andrzeja o fabrykę spółkową.
— Bo to podobno będziecie ją mieli na prowincji, w Grodzisku! — rzekła, krzywiąc się lekceważąco.
— Tak i młoda para tam zamieszka!
— I ta olejarnia. Jak to musi nie pachnieć. Tak daleko będę od reszty dzieci! Czy chociaż ładny dom?
— Bardzo elegancki pałacyk, duży ogród.
— Ale ludzi niema, towarzystwa! Ciężko na starość zrywać stosunki tyloletnie! A interes, jak pan myśli, pewny? Bo to cały fundusz Emilki w to kładziemy! Broń Boże Markhamowi noga się powinie, zostanie bez grosza!
— Pani radczyni zmieni trochę akcyj, Markham senjor nie kupi jednego gobelinu, to grosz się znajdzie i podsztukuje nogę Markhamowi.
— Pan żartuje, a u mnie dusza na ramieniu. Zakopać dziecko żywcem w grób, wyłożyć tyle pieniędzy... Ach, mój Boże! Ciężki jest los matek!
Westchęła, chwilę milczała, potem pochyliła się do niego bliżej.
— Panie Andrzeju, czy pan zna młodszego Iwickiego?
— Młodszego? — uśmiechnął się! — Któryż to? Rejent, czy radca?
— Radca przecież żonaty!
— A rejent wdowiec. Prawda! Zatem rejent młodszy. Tego zna lepiej mój ojciec, bo grywają w winta i bywają razem w Karlsbadzie. Czy on prowadzi interesa pani radczyni?
— Nie. Bywa u mnie! — odparła wymijająco.
— Panie Andrzeju, zagadnęła Tunia, czy to prawda, że nasz Markham spirytysta?
— Wątpię — chyba dlatego, że zapewne bawi pannę Emilę rozmową o związku dusz.