Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kaziu, to okropne, co mówisz. Więc ty nic, ani trochę nie dbasz o niego?
Zagryzła wargi, żeby nie rzec złego słowa, i odpowiedziała po chwili.
— Życzę, żeby z tamtą wrócił, bo jeśli ją straci, będzie się mścił na mnie. A doprawdy — dla ojca i dla nas, tatusiu, i dla siebie samej, by nie łamać mej przysięgi małżeńskiej, nie chciałabym, o, za nic nie chciałabym go znienawidzieć. A czuję, że gdy tamtą straci, już nie obojętną mu będę, ale nienawistną i on mnie również.
— A ja inną widzę przyszłość! On stamtąd wróci sam i uzdrowiony. Przejrzy, opamięta się, wyzwoli z pod opętania tej baby — i...
Prezes, upojony nadzieją, spojrzał na nią z uśmiechem, ale twarz młodej kobiety miała taki wyraz zgrozy i chłodu, że się przeraził.
— Kaziu, zlituj się, ty mu przecie wybaczysz, darujesz, będziesz dobrą dla niego. Ty tego nie uczynisz!
— Czego? — Odepchnąć męża, który raczy być łaskawym dla mnie. Cóż znowu! Alboż żonie to nawet wolno? Dajmy pokój tej kwestji, tatku. Niema o czem mówić. Będzie, jak on zechce!
Dojrzała troskę na jego twarzy, opamiętała się, przytuliła serdecznie do jego ramienia i rzekła głosem, pełnym łez:
— Tatusiu — proszę mieć dla mnie względy. Jestem strasznie zmęczona i zdenerwowana. Tydzień byłam nad konającą, tydzień z chorą macochą, straciłam moc i panowanie nad sobą. Muszę trochę wypocząć i opamiętać się. Doprawdy, jak się widzi chorobę i śmierć, nabiera się do życia pogardy i lekceważenia. Niech się tatuś nie troska i we mnie nie wątpi.
Ale prezes nie mógł odzyskać otuchy i dobrej nadziei; opadły go gromadą zgryzoty i troski.
Chwilę milczał, wreszcie rzekł:
— A ten Kołocki z tym obrazem?
— O tem nic nie wiem. Co za obraz?