Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/258

Ta strona została uwierzytelniona.

— Matusiu, żebym ja choć ją raz jeszcze w trumnie zobaczyć mogła, moją złocistą! — szeptała Julka, suchotnica.
— Zobaczysz ją w niebie, nieboże. Nie przyjdzie już do nas! Jezu, Jezu! Zabrał ją Bóg jak anioła. Ludzie, chodźmy za nią pacierz zmówić, a juści, i na Powązki za nią pójdziemy!
— I tamci z nią chyba zostać odrazu, bo i poco wracać! — jęknęła Józefiakowa, która ledwie się zwlokła z choroby. I Helę jej zaniosę! Jako ją odratowała, to niech ją ze sobą zabierze.
— Chodźmy do Świętego Krzyża!
Śnieg sypał coraz gęściej, kobiety ruszyły gromadą, pomimo perswazji sąsiadek, wlokła się też Józefiakowa z jakąś zaciętą rozpaczą. I niosła Helę, otuloną w chustkę, i ledwie szła, a gdy się dowlekła, tamte już wracały i sama znalazła się w krypcie. Pusto było i mroczno. Ruch uliczny się budził, ale nikt do umarłych nie szedł, boć karnawał żywych zajmował. Józefiakowa upadła na kolana!
Wysoko, wśród całych gajów roślin cieplarnianych, stała metalowa trumna, katafalk pierwszej klasy kosztował setki, imponował, ale Józefiakowa patrzała nań ponuro! Był to grób jej dzieci, jej doli, jej całej przyszłości. Nie modliła się, poczęła tej umarłej się skarżyć, wyrzucać, a wreszcie, znękana ostatecznie, zaniosła się rozdzierającym płaczem i łkała malutka Hela, nie rozumiejąc, co się stało i chyba poprzez światy duch Kazi ten płacz musiał słyszeć.
— Co wam, kobieto? Czego tak płaczecie?
Ktoś dotknął ramienia Józefiakowej. Obejrzała się, jakiś pan stał nad nią.
— Po mojej pani płaczę — wyjąkała.
— Służyliście u niej?
— Nie, ona ci nam służyła! Pan nie wie! My z Pańskiej ulicy! Nas tam zostało może ze stu ludzi, a wymarnieją bez niej. I poco ona mnie z tyfusu wyratowała i tego robaczka, poco się cieszyła, jak dziecko ożyło z gorączki. A sama od nas poszła! Jakie prawo miała nas rzucić! Chyba Boga niema na świecie!