Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

No, przecież nie sądzisz, abym brał żonę z tych, które się bierze bez sakramentu!
— A teraz?
— Co teraz?
— Kiedyś tej formy dopełnił, a nie dbasz, inni mogą cię wyręczyć.
Płomień uderzył do twarzy Andrzeja; zapaliły mu się oczy.
— Nosi moje nazwisko. Zapominasz się!
— Co znowu, nazwiska jej odebrać nie myślę — odparł cynicznie Kołocki. — Zresztą mamy dług. Pamiętasz Klarę? Zapowiadam ci, że się teraz za tamto skwitujemy.
Gdybym cię nie znał, tobym się obraził. No, dosyć żartów. Na długoś przyjechał?
— Albo ja wiem? Jak mi się podoba.
— Przyjdziesz w piątek na Erywańską?
— Jakto? Ty jeszcze tam tkwisz? Toś wołowina!
— Zielona zazdrość wyziera ci przez oczy.
A u ciebie żółta młodość. Nie lubię ogranych kart. Dobre to dla emerytów, do pasjansa. Nie — na Erywańską nie pójdę.
— Byłeś u ojca?
— Byłem i będę jeszcze często. Nie lękasz się?
— Bynajmniej.
— Źle robisz. Na twojem miejscu wymówiłbym dom. Śliczna jest twoja żona, a ty jesteś nosorożec.
Andrzej brwiami poruszył.
— Aleś figla spłatał! I pocóż się ożeniłeś? Nie jesteś bankrut ani parwena.
— Tak wypadło. Dokuczyło mi piekło z ojcem i kawalerski bezład w domu! Teraz mam spokój!
— Już ja się postaram, żebyś w tym spokoju nie spleśniał! No, bywaj zdrów — jadę do klubu. Chciałbym się zgrać do nitki, byłby to dobry prognostyk.
Po odejściu mentora Andrzej znowu robotą się zajął, ale pierwszy raz w życiu myślał o żonie.