Strona:Marian Gawalewicz - Dusze w odlocie.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

cierpły w takiej niewygodnej pozycyi. — Zostań... jeszcze... mam ci coś powiedzieć...
Przyrzekłem mu, że się zatrzymam, jak długo zechce.
Zrobił znak, abym przysunął stolik i świece zapalił. Spełniłem, czego żądał.
Minuty upływały, Banasiowa nie wracała.
— Gdzież ten ksiądz?...
Niecierpliwił się, bo mu pilno było pojednać się z Panem Bogiem.
— Przyjdzie, przyjdzie — uspakajałem go, prosząc, aby się zbytnio nie poddawał i nie przejmował, bo potrzebować będzie jeszcze dużo sił do tego aktu, który go czeka.
— Mam, mam — mówił — nie omdleję... nie bój się.