Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

usiadły też zaraz. Siedziały i patrzyły na siebie: bardzo ładnie wyglądały, jak nigdy.
Tak je zastał Sylwer Koświdrów.
— Dobry — krzyknął na progu i zaraz je zobaczył. — Hoho, panny wy moje, hoho! — Poleciał do nich. — Takieście ładne, że aż od razu mi się chlipnąć zachciało! — I nic się nie certując, grzmotnął w stół półlitrem wódki.
— Przybywaj, lisie, póki co na misie — powiedział ojciec, podniósł głos, ale, zauważyły, inaczej, wesoło, chciał widać być wesoły.
Matka przyniosła na stół jedzenie, a ojciec znów zatarł ręce i zawołał:
— Wyżerantus, wyżerantus, kluseczki ze serwatką! — znów rechotał wesoło, zacierał ręce.
Sylwer już usiadł, wziął w paluchy gorącą, parującą kluskę, umoczył w sosie, nadgryzł:
— Powiedzcie wy o takich paparuchach wrótniemu, to wrótni już każdemu!
Zjadał szybko, raz maczając kluskę w sosie, raz w kompocie z rabarbaru.
— Jakie fizmatenta — chwalił. — Jakie fizmatenta! — I jeszcze szybciej łykał kluski.
Ojciec za to długo nie zabierał się do jedzenia. Kręcił się w miejscu, podśmiewał, obracał łyżką, aż, naraz, zdjął z głowy czapkę, szybko wziął z miski kluskę, umaczał w sosie i prędko zaczął jeść. Wtedy one jeść przestały, nawet Sylwer na trochę. Patrzyły na niego wszystkie, mocnym zezem, żeby czasem tego patrzenia nie zauważył. Dziwny był jakiś, jasny, uroczysty bez tej swojej czapki, rogatywki starej i uświechtanej, wielkiej, zapadającej się na uszy; robił w niej wszystko, chodził za pługiem i do wychodka, siadał przy stole i na ławce na gromadzkim zebraniu w szkole, a zdejmował tylko wtedy, gdy w niedzielę szedł do kościoła, jeśli nie liczyć chwil,