Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

Słomkowska podniosła się także i pomodliwszy się krótko, wyszła na kościelny dziedziniec, a potem ruszyła z drugiej strony do zakrystii.
Było pełno ludzi, wszyscy krzyczeli, ksiądz, wepchnięty w kąt, powtarzał z wymuszonym spokojem:
— Nie mogę, dobrzy ludzie, nie mogę. Nic na to nie poradzę, donieśli mi ludzie, że pan młody nie jest wolny. Pewnie to nieprawda, ale wyjaśnić trzeba.
— Ty — mówił starszy brat panny młodej do pana młodego. — Chodźmy stąd. Mam sprawę do ciebie.
Pan młody nie miał wcale ochoty wychodzić; stał i błagalnie popatrywał na księdza, pofurkującego gniewnie, a zarazem strachliwie na szarpiących go z wszystkich stron weselnych.
— Chodź — wykrzykiwał starszy z braci Sośniaków. — Chodź.
I szarpał tak pana młodego za ramię, że w końcu wywlókł go z zakrystii. Pani Słomkowska, która stała w progu, grzecznie ustąpiła im miejsca, a potem pomalutku poszła sobie za nimi. Sośniak wywiódł swojego niedoszłego szwagra za najbliższy węgieł i przycisnął go do ściany.
— Ty — powiedział. — Myślisz, że tak ci poleci? Z moją siostrą tak ci się myślało? — szarpał go za klapy marynarki. Aż, nim pani Słomkowska zdążyła słowo wtrącić, trzepnął go przez łeb. Pan młody ani piknął, potrząsnął swoimi długimi włosami, które Sośniak zgarnął mu na oczy. Przejrzawszy, bez słowa buchnął niedoszłego szwagra w brzuch.
— Panowie — zaingerowała teraz pani Słomkowska. Młody Sośniak i pan młody nie zamierzali zwracać uwagi na jedno choćby czyje słowo, nawet, gdyby wypowiadała je osoba tak wpływowa, jak pani Słomkowska. Grzmocili się zapamiętale i nim pani z wołaczem zdołała przedsięwziąć coś bardziej rady-