Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodź, Karman! Pogardzisz to półlitrem od nas? Pogardzisz?
— Ale gdzie... ale gdzie... — mamle Karman. Bierze płaszcz, rozlatanymi rękami szuka rękawów. Dydus podbiega, podtrzymuje.
— Niech — krzyczy Karman, z rozmachem uderzając jedną ręką o drugą. — Niech!
Milknie i ściągnąwszy rękawicę, wsuwa dłoń do kieszeni. Nóż jest śliski i ciepły.
Mróz jest mocny, ziemia dźwięczy pod stopami jak struny basetli; księżyc wisi nisko.
„Tu chyba nie kropną... Tu chyba nie. Widać”.
— Ładnie szczypie — mówi.
— No, mrozisko się zwaliło — przytakuje Dydus.
— I mróz dobry — filozofuje Gąsiorek. — Jak potem puści, to jakby się człowiek w raju znalazł.
Z drzwi Dybów, gdzie jest zabawa, bucha para. Gąsiorek komuś przy drzwiach rzuca pieniądze za wstęp, przemykając się między tańczącymi, idzie ku stolikom. Wszystkie są zajęte, ale Gąsiorek szepcze coś do ucha Kicińskiemu, który siedzi sam — Kiciński się ogląda, łapie swoją butelkę, kawał kiełbasy i znika.
— Prosim — z szerokim gestem mówi Gąsiorek. Częstuje papierosami i idzie do bufetu. Dydus biegnie za nim.
Karman zostaje sam. Siedzi, patrzy w koniec swojego papierosa, nie podnosi głowy. „Jezus, Mario — mówi sobie w duchu. — Jezus, Mario”.
Czuje na sobie wzrok wszystkich. Papieros już się kończy, tamtych jeszcze nie ma. Karman podpiera głowę rękami i patrzy w ścianę.
Wreszcie wracają. Dydus rozkłada talerzyki z ogórkami, Gąsiorek wyładowuje butelki: z każdej kieszeni jedną.