Strona:Maryan Gawalewicz - Szkice i obrazki.djvu/103

Ta strona została skorygowana.

— Kindken Jesus, Kindken Jesus! — wzdychał — i próbował modlić się, jak mały Dirk, klęczący u kolan matki co wieczór.
Nagle usłyszał głos:
— He, halo!... Matthisen!...
— Idę! — wyrwało mu się instynktownie z ust, ale nogi odmówiły posłuszeństwa. Spojrzał przed siebie i dojrzał starego Taama, który szedł ku niemu, nawróciwszy z drogi.
Reszta samotrzeć z łodzią spieszyła dalej ku wybrzeżu; pilno im było.
— Cóżeś ty utknął, jak stara kotwica? — wołał na niego Taam Jensen; — a pójdź-że, niedołęgo!
Głos go ten oprzytomnił; poruszył się z miejsca i szedł mu naprzeciw. Gdy się spotkali, Taam pochmurnem okiem w twarz mu spojrzał.
— Osłabłeś?
— Tak.
Hm!... to źle!... nie przypuszczałem, żeś taki marny.Chodź, podeprę cię!... we dwóch prędzej cię!...we dwóch prędzej zajdziemy
Objął go w pasie, ręką kazał się uczepić za szyję i prowadził.
— A co?.. lżej ci teraz? — mruknął.
— Bóg wam zapłać, stary!... Bóg zapłać! — szeptał Matthisen.
— Bóg!... Bóg! — powtarzał Taam ponuro, szorstko, z niechęcią — Bóg cię nie weźmie na plecy, jak ja. Człowiek silny sam sobie poradzi, a słabemu to i dyabeł nie pomoże.
— Dajcie pokój, Taam; nie bluźnijcie! to grzech.