Strona:Moi znajomi.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

Śmiech buchnął dokoła stołu, poczem zaczęto brać wniesioną potrawę, i to spór przerwało.
W tej chwili wielki płowy motyl przez okno wpadł i krążąc nad stołem, uderzał miękkiemi skrzydłami w rzniętą, odbijającą promień słoneczny karafkę.
— Omacnica! — przemówiło jedno z dzieci, wyciągając rękę, by go spłoszyć.
— Trupia główka! — odezwało się drugie.
Przy stole zrobiło się tak cicho, że wyraźnie słychać było niezmiernie szybkie bicie skrzydeł motyla, na tle westchnień i sapań huczącej młockarni i Józikowego gwizdania. Naraz gwizdanie owo urwało się w półtaktu, a Józik krzyknął niecierpliwie.
— Prr!... Pm!... A bodaj cię...
Maszyna huczała dalej. Zdawało się, że wszystkie tryby jej kół jęczą i zgrzytają w jakimś niezmiernym bólu.
— Prrr!... A prrr!... ozwał się znowu, gniewny głos Józika. — A żeby was choroba... A prrr!... — zawołał raz jeszcze przeciągle. Wyraźnie czuć było jakby jakiś przestrach w tem wołaniu.
Podniosłam ku oknu głowę, gdy wtem uderzył w powietrze krzyk ostry, urwany, krzyk śmiertelnej walki i trwogi.