Strona:Molier-Dzieła (tłum. Boy) tom II.djvu/371

Ta strona została przepisana.

konceptów, przy których cała sala się śmieje, przedewszystkiem ten o bocianach?
KLIMENA: Wybornie!
ELIZA: O!
LIZYDAS: Czy scena z parą służących zamkniętą wewnątrz domu nie jest bezgranicznie długa, nudna i pospolita?
MARKIZ: To prawda.
KLIMENA: Niewątpliwie.
ELIZA: Ma słuszność.
LIZYDAS: A Arnolf, czy nie oddaje zbyt ochoczo Horacemu sakiewki? I, skoro to ma być komiczna figura sztuki, czyż powinien, w tym wypadku, postąpić jak człowiek najprzyzwoitszy w świecie?
MARKIZ: Brawo! Także bardzo trafna uwaga.
KLIMENA: Cudowna.
ELIZA: Zachwycająca.
LIZYDAS: A to kazanie, te maksymy, czy nie są czemś nawskróś śmiesznem i czy nie obrażają zgoła świętych obrządków, którym każdy winien poszanowanie?
MARKIZ: Słusznie.
KLIMENA: To się nazywa mówić.
ELIZA: Nie można lepiej.
LIZYDAS: A ten pan Rosochacki wreszcie, którego nam przedstawiają jako wcale niegłupiego człowieka i który, w tylu ustępach sztuki, wydaje się dość rozsądnym, czyż nie zniża się później do ostatniego stopnia śmieszności i to bardzo przesadzonej, gdy, w piątym akcie, tłómaczy Anusi gwałtowność swej miłości z tem straszliwem przewracaniem oczu, komicznemi wzdychaniami i głupawem szlochaniem, które cały teatr pobudzają do śmiechu?
MARKIZ: Na honor! cudownie!
KLIMENA: Olśniewająco!
ELIZA: Wiwat, panie Lizydasie!