Strona:Narcyza Żmichowska - Czy to powieść.pdf/275

Ta strona została przepisana.

znaczy, Marcyna także się uśmiechnęła, dodając z nastrojoną powagą:
— Fe, jaka to Napolcia ciekawa; grzeczne panienki nie powinny słuchać plotek i dopytywać się o rzeczy, których im starsi nie chcą powiedzieć.
Że Napolcia jednak była ciekawą, pomimo przygany Marcyny, więc dwa razy zbyta moralnemi przestrogami, po ostateczne objaśnienie do swojej mamy się udała; otóż mama, jak ciotka Rózia, jak Marcyna uśmiechnęła się, lecz przypominam to sobie dobrze, i zarumieniła lekko.
— Nikt mi nie mówił dotychczas o tem pokrewieństwie, moja Napolciu; może rodzice Antosia mają swoje powody, żeby się z tem ukrywać. Jakbyśmy się zaczęły wywiadywać, co oni za jedni, zapewno przykrośćby im to zrobiło, najlepiej więc tak milczeć, jak oni milczą, a czy krewni, czy niekrewni, czy z państwa, czy z chłopów rodem, to dla nas wszystko jedno, zawsze to bracia nasi, bo już cię uczyłam, Napolciu, że Bóg nam kazał wszystkich ludzi za braci naszych uważać.
Słowa matki na ową chwilę zupełnie mnie zaspokoiły, później dopiero ów jej uśmiech i rumieniec, gdy całą sprawę lepiej zrozumiałam, dał mi bardzo wiele do myślenia.
Matka nasza raz tylko, i to w początkach naszego przybycia, zapytała w mojej obecności wuja Kazimierza:
— Czy ty nigdy o ożenieniu nie pomyślisz, mój Kaziu?
— Spodziewam się, że mnie o to nie posądzasz — prędko wuj odpowiedział.
— Dlaczegóżby nie? — rzekła znów matka poważnie — czy dlatego, że nas troje zjechało tutaj, sądzisz być obowiązkiem twoim...
— Co też ty wygadujesz, Tekluniu — przerwał wuj,