Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/263

Ta strona została przepisana.

wąsy, odbijające jeszcze bardziej od twarzy fioletowej z wysiłku trawienia.
Gdy poszedł, matka zawołała:
— A widzisz, a widzisz!
Ojciec wymawiając z przyciskiem oddzielnie każdą sylabę odparł:
— To coś dziwnego! Któżby mógł był przypuścić?
— Rozumiesz dobrze... nieprawdaż... że ksiądz Juliusz nie darmo fatygował się wprowadzeniem tego prostaka do biblioteki, że nie bez powodu przyjmował go z takimi honorami... rozumiesz... musi mieć na niego jakieś zamiary.
— Obawiam się, że tak.
— I kuzynek odziedziczy wszystko!
— To możliwe... to nawet bardzo prawdopodobne!... I po cóż by go inaczej prowadził do biblioteki... zna go przecież dobrze!
— Ha... jeśli go zna... to może testament jest już gotowy... Ileż ten majątek wynosić może naprawdę?
Ojciec uczynił gest niepewny, odparł chwilę podumawszy i porachowawszy w myśli:
— Tak.... to należałoby zbadać!... Zapłacił za »Kapucynów« dwanaście tysięcy franków, nie licząc kosztów transakcyi i hipotekowania... po matce dostał sześć tysięcy franków rocznej renty... Czy ma teraz więcej, czy mniej?... ha, trudno wiedzieć, bo cały rachunek mącą owe lata spędzone