Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/264

Ta strona została przepisana.

w Paryżu, o których nic a nic nie wiadomo... Cóż on u licha mógł robić w Paryżu?
Wstał z krzesła i zaczął chodzić po pokoju zamyślony, z rękami w kieszeniach, a matka potrząsała w roztargnieniu pękiem kluczy, które wydawały piękny, metaliczny dźwięk, niby dalekich dzwonków. Po małej chwili milczenia, ojciec rzekł, nie zwracając się do nikogo:
— I na cóż zresztą zda się liczyć?... ha, ha... Tu przeciesz o nas zgoła nie idzie!
Matka potrząsnęła silniej pękiem kluczy i wzruszyła ramionami.
— Ma więc wziąć człowiek żyjący w konkubinacie... bezdzietny... czyż to nie wstyd?
— Ha, trudno — rzekł ojciec. — Widzisz, taka już sprawiedliwość tego świata... cóż chcesz?
Godzina mego udania się na spoczynek minęła dawno. Zatopieni w rozmyślaniach rodzice moi nie zauważyli tego, zapomnieli o mnie, nie widzieli mnie wcale. Ja ze swej strony wystrzegałem się też zwrócenia na siebie uwagi. Skurczyłem się na mojem krzesełku w cieniu, gdziem się przezornie ukrył. Zaciekawiony byłem niezmiernie, ale nie obliczeniami majątku stryja. To byłoby mnie już dawno uśpiło, ale podniecało mnie to, co mówiono o kuzynie Debrayu, o jego życiu, o »kwoce«, o której tego dnia wiele rozprawiano, gdyż pod wpływem wydarzeń rodzice moi zapomnieli o za-