Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/306

Ta strona została przepisana.

— Spacer?... Hm... ale panie Baptysto zapomniałeś manipularza.
— W tych okolicznościach oficyant nie używa nigdy manipularza... Ksiądz dobrodziej raczy stwierdzić to w swym rytuale.
Powiedziawszy to tonem, w którym brzmiał wyrzut i zgorszenie oddalił się, by zapalić świece na ołtarzu.
Stryj nie marudził długo przy tabernakulum, skrócił do ostatecznych granic wszystkie oremus i klękania i pokrywszy cyboryum koszulką ze złotą frendzlą zeszedł po stopniach.
Wyruszyliśmy w drogę.
Przodem kroczył kościelny, trzymając w jednej ręce puzderko z olejami, w drugiej zaś dzwonek, potem postępowałem ja z latarnią, a na końcu stryj zadyszany, cierpiący. Zawadzało mu niesłychanie cyboryum, podnosił je w górę, spuszczał na dół, zwracał w prawo, w lewo, szukając wygodniejszej pozycyi, przy której łatwiejby mu było oddychać.
— Nie lećcież tak! — krzyczał raz po razu, gdyśmy tylko minęli aleję wiązów, łączącą kościół z ulicą.
Co dwadzieścia kroków kościelny potrząsał dzwonkiem, a dzwonek brzęczał derrlin!... derrlin! W drzwiach ukazywali się ludzie, wychylali się z okien, odkrywali głowy i żegnali się, na ulicy klękały kobiety, składały ręce i pochylały się nisko