Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/70

Ta strona została przepisana.

go gorączka, Z ciemnością nocy wślizgiwały się do jego duszy strach, zwątpienie i złowrogie przeczucia. Drżącą ręką zapalał lampę, w koszuli schodził na dół do biblioteki i wracał ze szkicami okólników, które czytał do świtu, przerywając sobie tylko po to, by zanieść gorące modły do Boga.
Dyecezyą administrował z takąż samą niepewnością, z podobną słabością i sprawy w gruncie rzeczy zdane były na kaprys każdego, poszczególnego funkcyonaryusza.
— Źle sprawy stoją... — jęczał — Wiem o tem... ale cóż pocznę?... Jestem niczem... nie mogę nic... Wiem o tem... jestem bezbronny...
Gdyby był miał dosyć odwagi, byłby niezawodnie na usprawiedliwienie swego postępowania przytoczył tę oto historyę.
Odziedziczył po pewnej pobożnej damie, przyjaciółce swej matki, jeszcze w początkach swej karyery duchownej skromną sumkę. Spadkobiercy naturalni, rozwściekleni z powodu tego wydziedziczenia rozsiewali pogłoski o wymuszeniu, o procederach hańbiących i wywołali skandaliczne wzmianki w pismach lokalnych. Wreszcie zaczepili testament. Podczas procesu, adwokat strony atakującej w braku innych argumentów rzucał na młodego księdza najfałszywsze oskarżenia, najdramatyczniejsze oszczerstwa. Dreszczem przejął audytoryum, przedstawiając swego przeciwnika jako jeden z owych czarnych charakterów, za jednego