Strona:Płanety (Władysław Orkan).djvu/032

Ta strona została uwierzytelniona.

ustają... Gdyby tak zajrzeć skrycie w myśli każdego, toby można znaleźć wszędzie jednako nieokreślone pojęcie pragnień, mieszczące w sobie: ciepłą izbę, miskę pęczaków ze skwarkami i coś jeszcze... może rosół z ziemniakami, albo sztukę mięsa. To ostatnie niepewnie, bo na takie zbytki nie zawsze i myśli mogą sobie pozwolić. To jednak pewna, że i kazanie się zatarło, a ksiądz w ornacie zbladł „przy ontarzu“ i mniej waży w ich obecnych myślach, niż pełna miska pęczaków, miłośnie skwarkami chwytająca za serce... „Człek żyje, aby jadł — i Panu Bogu się podobał“ — dość często spotykane przysłowie, a „przysłowia są mądrością ludów“.
— O, ka hań to już Jędrek!... — mówili ludzie, idący na samym ostatku, wskazując przytem przed siebie, gdzie rysowała się na działku smukła figura opiętego w chazukę[1] parobczaka. — Leci, jak na złamanie karku...
— Chciałby jak najprędzej zasiać na wiesnę, temu leci — ozwał się z wiarą stary Szczepan.
— A wybyście to nie chcieli? — żartowała idąca za nim kumoszka.
— Dyćby każdy rad. Ale cóż? Młodszemu zawdy raźniej. Trudno wszyscy mają być pierwsi.
Rozsądną odpowiedzią zamknął gębę śpasobliwej kumoszce.
Odwróciła się do dziewczyny, idącej w tyle.
— A ty Wiktuś, czemu ostajesz na zadku?
— Nika mi nie śpieszno — odpowiedziała hardo Wikta i gniewne spojrzenie rzuciła na działek, gdzie się czerniła chazuka Jędrka.

— Niech leci! — pomyślała. — Myśli, że go będę gonić... jutro!

  1. Chazuka — czarna sukmana (z owczej wełny).