Strona:PL A Daudet Chudziak.djvu/77

Ta strona została przepisana.

zny i niekiedy ryk ponury wydobywał się z tych cieni.
Przytulony do mego brata, przypatrywałem się ciekawie, a w sercu mojem, obok dreszczu przed tajemniczym ogrodem, rosła trwoga w obec tego nieznanego, olbrzymiego Paryża dokąd przybyłem nocą. Wydawał mi się w tej chwili jakąś czarną jaskinią, pełną dzikich bestyi, czychających na mnie ze wszystkich stron. Szczęściem nie byłem już sam jeden, miałem Jakóba — on mię obroni! O mój Jakobie, czemuż nie mogłem mieć cię zawsze przy sobie?
Szliśmy jeszcze tak długo, długo, jakiemiś nieskóńczonemi ulicami; potem nagle, Jakób się zatrzymał na niewielkim placu, gdzie widniał kościół.
— Otóż jesteśmy przy Saint-Germain, — nasz pokój jest tam wysoko, widzisz?
— Jakto! na dzwonnicy?... — zapytałem.
— W samej dzwonnicy... to bardzo wygodnie, wie się zawsze która godzina.
Jakób przesadzał. Mieszkał bowiem nie na dzwonnicy, ale tuż obok kościoła, w izdebce na piątem czy szóstem piętrze, a okno jego wychodziło na wieżę kościelną z zegarem.