Strona:PL A Dumas Czterdziestu pięciu.djvu/1008

Ta strona została przepisana.

Nieznajomy znowu spojrzał na księcia Oranii; tym razem, zdawało się, że lekki uśmiech przebiegł po ustach Taciturna i jednocześnie wzruszenie ramionami przedłużyło postać jego.
— Moi panowie — odezwał się nieznajomy — jesteście w błędzie; wcale nie napad na was gotują, ale chcą was powitać porządnym i silnym szturmem.
— Czy tak?
— I wasze plany, jakkolwiek zdają się wam dobremi, nie są dostateczne.
— Jednakże, Mości książę... — odrzekli mieszczanie, upokorzeni, że poważono się powątpiewać o ich strategicznych zdolnościach.
— Nie dostateczne — powtórzył nieznajomy — w tem, że czekacie na atak i wszystko na odparcie jego przygotowaliście.
— Nie inaczej.
— A ja wam powiadam panowie i jeżeli mi wierzyć będziecie...
— Niech wasza wysokość raczy dokończyć.
— Nie będziecie czekać, lecz sami napadnięcie.
— Wybornie — zawołał książę Oranii — oto nazywa się mówić.
— W tej chwili — mówił dalej nieznajomy? który pojął, że w księciu znajdzie poparcie swo-