Strona:PL A Dumas Czterdziestu pięciu.djvu/102

Ta strona została przepisana.

— Słuchaj, mężczyzna ten miał twarz zakapturzoną; wziąłem go za mnicha, wreszcie jego uprzejmy i przyjazny głos wywarł na mnie wrażenie, gdyż jednocześnie mówiąc do mnie, wskazał mi o dziesięć kroków przed sobą, ową kobietę, której biała odzież sprowadziła mię w tamtą stronę, i która klęczała przy kamiennej ławce jakby przy ołtarzu.
Zatrzymałem się, bracie; ta przygoda miała miejsce na początku września; powietrze było chłodne; fiołki i róże jakiem i pobożni zasiewają groby, rozsiewały zapach przyjemny; księżyc po za dzwonnicą kościoła przebijał się przez białawą chmurkę, wierzchołki okien kościoła srebrzyć się zaczynały, a spody ich złociły się odbiciem gorejącego wewnątrz światła.
Mój przyjacielu, czy majestatyczność miejsca, czy też osobista godność sprawiły, że ta klęcząca kobieta zajaśniała dla mnie w pośród ciemności, niby marmurowy posąg i wyglądała jakby rzeczywiście z marmuru wykuta. Dosyć, że przejęła mię takiem uszanowaniem, iż aż mię dreszcz przeszedł.
Chciwie na nią patrzyłem.
Pochyliła się na ławkę, objęła ją oburącz, przyłożyła do niej usta i natychmiast spostrzegłem