Strona:PL A Dumas Czterdziestu pięciu.djvu/1274

Ta strona została przepisana.

się to z ludźmi dzieje; poczciwy kapitan jak widzisz jest chory.
— Ha! ha! ha! panie Chicot — zawołał pan Bouhomet zanosząc się od śmiechu.
— No i cóż?... — zapytał Chicot.
— Na co sobie było mój dom obierać do podobnej egzekucyi?... taki piękny kapitan!
— To wołałbyś żebym ja leżał na ziemi?
— O! nie, nie, nigdy — zawołał gospodarz z głębi serca.
— A jednak stać się to mogło, gdyby nie Boska opatrzność.
— Czy tak?
I zniżył się do gospodarza, tak, aby ten mógł widzieć jego ramiona.
Kaftan Chicota był przedziurawiony na krzyżu, plama czerwona, okrągła, wielkości talara brzegi dziury czerwieniła.
— Krew!... — zawołał Bonhomet — krew! pan jesteś raniony!
— Zaczekaj, zaczekaj, Chicot zdjął kaftan, a następnie koszulę.
— Teraz patrz — powiedział.
— A! jakie szczęście, żeś pan miał zbroję na sobie; widać, że ten zbrodniarz chciał pana zamordować?