Strona:PL A Dumas Czterdziestu pięciu.djvu/969

Ta strona została przepisana.

Dyana odebrała bez najmniejszego wzruszenia, przybliżyła do lampy i popatrzyła na nią przez chwilę.
— Dobrze — rzekła — skoro czas przyjdzie, wybierzemy kwiatek, rękawiczkę, świecę, mydło, co będzie lepszem. Czy płyn ten chwyta się metalu?
— Trawi go.
— Zatem może zniszczy flaszeczkę?
— Nie sądzę, patrz pani na grubość szkła; prócz tego, możemy ją zachować w złote pudełko.
— Czy teraz jesteś zadowolony?
I coś podobnego do uśmiechu przebiegło po ustach nieznajomej i oświeciło jej twarz tym promykiem życia, jakie księżyc martwym nadaje przedmiotom.
— Jak nigdy nie byłem — odpowiedział Remy — karać złych, jest to używać przywileju Boga.
— Remy! Remy, czy słyszysz?
— Czy pani co słyszałaś?
— Zdaje mi się, że tentent koni na ulicy. Remy, zapewne nasze konie przybyły.
— Być może, bo zbliża się czas, w którym przybyć powinny.
— Lecz teraz na co się zdadzą?