Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.
—   13   —

nęły, tak słodko minęły, zostawiając jednak ślad czarowny, którego nic zetrzeć nie zdoła“.
Montalais śledziła szybkie poruszenia pióra i czytała z odwrotnej strony to, co pisała Ludwika. Naraz przerwała jej, klasnąwszy w dłonie.
— O!... to rozumiem!... to się nazywa prawdziwa szczerość... to serce... to styl... Tak... tak!.. pokażmy tym paryżanom, że tu, w Blois, umiemy się wyrażać jak należy... niech nie myślą, że Blois to niby nic...
— O!... wie on dobrze — odrzekła młodsza — że Blois było dla mnie rajem.
— To... to... to!... Właśnie to chciałam powiedzieć... Ah!... moja złota... jak ty to ładnie umiesz nazwać... wyrażasz się jak anioł.
— Pozwól Montalais... niech skończę.
I pisała dalej:
— „Piszesz, panie Raulu, iż myślisz ciągle o mnie!.. Dziękuję za tę pamięć, lecz nie dziwi ona mnie wcale... mnie, która wiem, ile razy serca nasze biły jedno obok drugiego...“
— O!.. o!.. — zauważyła Montalais — uważaj, moja kochana... czy to nie za śmiało...
Ludwika już miała odpowiedzieć, gdy nagle do uszu ich doleciał odgłos kopyt końskich, rozlegających się pod sklepieniem przedsieni.
— A to kto?... — zapytała Montalais, podbiegłszy do okna — śliczny kawaler, słowo daję!...
— Raul!... — wykrzyknęła Ludwika, która także zaciekawiona przybyciem nieoczekiwanego gościa, spojrzała przez okno. Ujrzawszy jeźdźca zbladła, i drżąca, bezsilna, usiadła na krześle tuż obok niedokończonego listu.
— To kochanek jak należy — zawołała Montalais — w najodpowiedniejszej chwili przybywa.
— Odejdź... odejdź... od okna... proszę cię — błagała Ludwika głosem stłumionym.
— Dlaczego?... przecież on mnie nie zna!... Pozwól, moja drogo, niech się dowiem, po co on tu przyjechał!...