Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/274

Ta strona została uwierzytelniona.
—   274   —

— Niepodobieństwo — rzekł Gourville — chyba przekupić dozorców.
— Albo komendanta — mówił Fouquet.
— Dzisiejszej nocy można ułatwić więźniom ucieczkę.
— Kto z was podejmie się układów?
— Ja — rzekł opat — zaniosę pieniądze.
— Ja — rzekł Pellisson — pójdę namawiać!...
— Słowo i pieniądze — powiedział Fouquet — pięćset tysięcy liwrów komendantowi Conciergerie, to dosyć, jeżeli będzie mało, znajdzie się miljon.
— Miljon!... — zawołał opat — za połowę tej sumy pół Paryża przewrócę do góry nogami!...
— Bez nadużyć, mój panie — przerwał Pellisson — komendant opłacony, więźniowie uciekają; dostawszy się na wolność, poruszają nieprzychylnych Colbertowi i dowodzą królowi, że młoda jego sprawiedliwość, nie jest nieomylną, jak wszystko, co jest przesadzone.
— Jedź do Paryża, Pellissonie — rzekł Fouquet — i sprowadź tu dwie nieszczęśliwe ofiary! jutro zobaczymy, co wypadnie zrobić. Gourville, daj pięćset tysięcy liwrów Pellissonowi.
— Pilnuj się pan, żeby cię wiatr nie porwał — oderwał się opat — co za odpowiedzialność, niech djabli porwą!... Pozwól mi pomóc ci cokolwiek.
— Sza!... — rzekł Fouquet — nadchodzą... O!... co za przecudowny fajerwerk!...
Właśnie w tej chwili deszcz gwiaździsty spadał na gałęzie drzew w parku.
Pellisson z Gourvillem wyszli razem drzwiami, prowadzącemi z galerji w głąb pałacu.
Fouquet zapuścił się w ogród wraz z pięcioma spiskowymi.