Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/219

Ta strona została uwierzytelniona.
—   219   —

— To co?
— To znajdzie się niespodzianie coś, co wszystkiemu zaradzi.
— A kto odkryje cudowny środek?
— Ty, panie.
— Ja? O! jako wynalazca podaję się do dymisji.
— Więc to ja, tedy.
— Zgoda. Lecz bierz się niezwłocznie do dzieła.
— O! pozostaje nam jeszcze dość czasu.
— D‘Herblay, zabijesz mnie swoją zimną krwią — odezwał się Fouquet, przesuwając chustką po czole.
— Czy nie przypominasz sobie, panie, co powiedziałem ci pewnego razu?
— Co takiego?
— Abyś nigdy się nie niepokoił, jeżeli nie zbywa ci na odwadze. Czy znajdujesz ją w sobie?
— Zdaje mi się.
— A zatem uspokój się.
— Tak więc, w chwili stanowczej przychodzisz mi z pomocą, d‘Herblay.
— Jeżeli uprzejmość jest obowiązkiem finansistów, to miłość bliźniego jest cnotą teologów. Tylko, że tym razem jeszcze, sam to wyznaj, panie, jeszcze nie upadłeś tak nisko; ale w ostatecznej chwili, zobaczymy.
— Zatem zobaczymy wkrótce.
— Zgoda. A teraz pozwól mi pan sobie powiedzieć, że osobiście żałuję mocno, iż jesteś tak ogołocony.
— Dlaczego?
— Gdyż chciałem cię prosić o pieniądze!
— Jaką sumę?
— O! pięćdziesiąt tysięcy liwrów.
— Pięćdziesiąt tysięcy liwrów zawsze się znajdzie. A! czemuż ten łotr, zwany panem Colbertem, nie chce się zadowolić tem co pan, panie d‘Herblay, nie miałbym tyle co teraz kłopotów. Na kiedy ci ta suma potrzebna?
— Na jutro rano. Jutro przypada ostatnia rata dla Baisemeaux.