Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/235

Ta strona została uwierzytelniona.
—   235   —

— Słuchaj — ciągnął dalej Aramis — dużo ludzi widziałem podobnych do tego, o którym mówimy, lecz przez uszanowanie nikt o tem nie wspomniał.
— Zapewne, gdyż jest podobieństwo i podobieństwo; to zaś jest tak uderzające, że gdybyś go pan widział...
— To co?
— Sambyś przyznał.
— Gdybym go widział — rzekł głosem swobodnym Aramis — ale ja go nie zobaczę, według wszelkiego prawdopodobieństwa.
— A to dlaczego?
— Bo, gdybym nogę tylko postawił w jednym z tych obrzydłych pokoi, zdawałoby mi się, żem na wieki pogrzebiony.
— E nie! to wygodne mieszkanie.
— Dziękuję za łaskę.
— Jakto, dziękuję?
— Nie, wierzę ci na słowo, i tego mam dość.
— Za pozwoleniem, proszę nie obmawiać drugiego piętra na Bertaudiere. Jest to pokój wygodny, ładnie umeblowany, z dywanami nawet.
— Słuchaj pan — rzekł ozięble Aramis — nie przekonasz mnie, aby w Bastylji znajdowały się wygodne pokoje.
— Czyś pan taki niedowiarek, że chcesz się na własne oczy przekonać?... — rzekł zacietrzewiony Baisemeaux.
— Nie, nie, nie chcę, na Boga!
— Nawet dla upewnienia się o podobieństwie, któremu zaprzeczasz?
— Poco ujrzeć widmo, jakiś cień konającego w okrutnych mękach?
— Gdzież zaś, wcale nie! to chłop tęgi i zdrów jak dąb.
— Smutny, ponury?
— Bynajmniej: wesoły, nawet trzpiotowaty.
— Niepodobna!
— Chodźmy.
— Dokąd? Poco?
— Zobaczysz, ujrzysz na własne oczy, monsiniorze.