Strona:PL Astor - Podróż na Jowisza.djvu/172

Ta strona została skorygowana.

Nazajutrz podróżni z żalem opuścili piękną dolinę, nadając jej na mapie nazwę Zacisze. Wzniósłszy się w sfery rozrzedzonego powietrza, widzieli przesuwające się przed ich oczyma wysokie góry o wierzchołkach pokrytych śniegiem; ciemne, zapewne żyzne doliny rozsiane były obficie.
Przepłynąwszy po nad pasmem wzgórz, przecinających ich drogę pod prostym kątem, znaleźli się w okolicy przerżniętej mnóstwem rzek i strumieni; powierzchnia ziemi zdawała się pochylać, zniżyli lot Kalista, a przez otwarte okna dolatywał ich prześliczny zapach kwiatów, które w miarę, jak posuwali się ku północy, stawały się drobniejszemi. Cortlandt i Bearwarden z przyjemnością oddychali wonnem powietrzem, ale Ayrault czując zapach konwalij, myślał o swej ukochanej Sylwii, która je tak lubiła. Tęsknota wzbierała w jego sercu, czuł się bardzo samotnym wśród swych towarzyszy, bo pomimo, że wesołość Bearwarden’a i naukę Cortlandt’a cenił wysoko, wiele dałby był za to, aby choć na chwilę zobaczyć Sylwię, usłyszyć jej głos, uścisnąć jej rękę....
Przez pięćdziesiąt godzin, nie zatrzymując się, płynęli ciągle, wśród pięknych słonecznych dni i nocy jasnych, księżycowych. Pod nimi piękne wzgórza, doliny i płaszczyzny. Gdy zbliżali się do brzegów oceanu, temperatura podniosła się, a w powietrzu dawała się odczuwać wilgoć. Kwiaty i krzewy były znów większych rozmiarów, przypominając roślinność podzwrotnikową.
— Oto miejsce, gdzie żyć byłoby przyjemnie — rzekł Bearwarden, patrząc na piętrzące się góry. — Co tu żelaza, srebra, miedzi i cyny! Przytem dziewicze lasy, piękne na łąkach pastwiska, a tam w bok niezawodnie znaj-