Strona:PL Balzac - Zamaskowana miłość.djvu/68

Ta strona została uwierzytelniona.

Szmer lekki jej stłumionego płaczu, budzi Leona z chwilowej śpiączki.
— Czy to ona? — pyta z wysiłkiem chory. Czy przyjdzie?... Umieram... Niechże ją ujrzę przed śmiercią... Powiedzcie jej, że umieram! Ale gdzie jej szukać? Postradałem ją... postradałem na zawsze!...
Umilkł, a po chwili zaczął znowu:
— Moje dziecko... Niech je tu przyprowadzą... Czy można mi tego odmawiać, gdy umieram? Biedne dziecię! Nie szukaj ojca... Nie masz go już... Nie może cię nawet pobłogosławić w ostatniej godzinie...
Usłyszawszy to Elinor, nie mogła już stłumić łkania.
Leon drgnął, odwraca głowę ku niej, ale jego oczy wciąż błędne — nic nie widzą...
— Co to za schronienie tajemnicze? Kto spoczywa na tej sofie? To ty! Ty, którą uwielbiam... Ty, której szukałem... Pozwalasz mi upaść do twych stóp... Spoczywasz w moich objęciach... Ale ta maska! Zdejm, zdejm tę maskę... Co? Chcesz znowu uciekać? Nie! Nie! Teraz już mi się nie wymkniesz...
I dźwigał się z wysiłkiem.
— Leonie! — wykrzyknęła Elinor, biegnąc z pośpiechem ku niemu — Leonie! Stój!
Leon spogląda na nią ze zdumieniem, wahająco; a po chwilowem milczeniu, odzywa się już spokojniej: