Strona:PL Bogdanowicz Edmund - Sępie gniazdo.djvu/036

Ta strona została uwierzytelniona.

ne, drżące, strzygły uszami i przy każdej nowej błyskawicy cofały się z przestrachem nazad.
Chodzik zmieniony był nie do poznania: zmokły i do głębi duszy przejęty grozą rozpętanych żywiołów natury, stracił cały swój humor, nieustannemi zaś utyskiwaniami wywoływał mimowolny uśmiech na usta d-ra Mańskiego.
— Bodaj licho wzięło Aymarów, chociaż to niby przybrani bracia naszego zbawcy, — wyrzekał. — Najpierw chcieli nas pewno usmażyć, a teraz chcą utopić... Przemokłem cały i ogłuchłem... jedziemy, jak po smole, a tamten powiada jeszcze: „W nogi!“ Do rana stąd nie wyjedziemy... Ojej! co to będzie... Koń mi się znowu stracha... Oj...
A głos jego był raczej mruczeniem i ginął wśród grzmotu burzy, ale Piotruś, który się nagle zatrzymał, położył rękę na jego ramieniu i pochylając się ku niemu, szepnął:
— Cicho!... Tam...
Jednocześnie przy nowem świetle błyskawicy skierował rękę ku wysokiemu tarasowi górskiemu.