Strona:PL Bogdanowicz Edmund - Sępie gniazdo.djvu/041

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wstawać, senory! — rozległ się głos Piotrusia, który używał tylko języka hiszpańskiego, ponieważ nim względnie biegle władał. — Śniadanie zjemy na siodle, bo droga nas czeka, a jeszcze niewiadomo co przed nami.
— Czyżbyś się czego obawiał? — zapytał dr. Mański.
— Niczego przewidzieć nie można — objaśnił Piotruś. — Aymarowie mogą się włóczyć jeszcze w przedgórzach.
— A przecież mówiłeś — odezwał się Chodzik — że pikiety są ostatnie.
— Tak — potwierdził Piotruś — ale zdarza się... Zresztą zobaczymy!
Nie tracąc też czasu ruszono naprzód. Pochyłość wyrównała się i można było posuwać się kłusem.
Opuszczano się z tarasu na taras i już zdala poczęła przebłyskiwać szmaragdowa zieloność llanosów. Nagle, jadący wciąż przodem w charakterze przewodnika Piotruś zatrzymał się. Bystre jego oko dojrzało coś w dali.
— Za skały! — zakomenderował i pierwszy wskazał miejsce za zakrętem.