Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/097

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przecie pan widzi, że tu pierwsze — odpowiedział baryton.
— Pan Marek idzie, oto szlachcic! — zawołał Józio i wybiegł na schody, zostawiając pana Mateusza w wielkiem zakłopotaniu.
— Marek? — szeptał oszczędny właściciel lichego tłomoka. — Jużci to chyba on!
— Uuf! — odsapnął potężnie nowy przybysz, osoba imponujących wymiarów. — No! czego na mnie patrzysz, jakbyś ludzi nie widział, ośle?!
Ostatni frazes był zwrócony do grzecznego Józia.
— Jużci patrzę, bo mi żal jaśnie pana — odparł Józio.
— Siebie żałuj, żeś głupi! — huknęła ogromna machina ludzka, straszliwie tupiąc nogą. — Patrzcie go, jaki konfidencjonalny! Twoje psie prawo milczeć, słuchać, co ci każą i brać pieniądze, kiedy dają, ale od dowcipków wara!
— Pokorny służka szanownego sąsiada dobrodzieja! — odezwał się pan Mateusz z progu swego numeru. — Jakże czcigodne zdrowie?
— Aaa!... — wykrzyknął zdumiony przybysz. — Słowo ciałem się stało!... Teraz już wierzę, że wystawa będzie świetna, kiedyś ty, stary kutwo, przyjechał... Czy myślisz, że i tu uda ci się ludzi oszukiwać?
Kordjalne to powitanie nie zdawało się zachwycać pana Mateusza, który cofając się do numeru, mówił:
— Panie Marku... kochany sąsiedzie... może do mnie pozwolisz na chwileczkę?
— No, wejdę, wejdę, stary lisie. Widzę, że i w hotelu sąsiadujemy ze sobą, ale nie bój się, nie oszukasz mnie teraz, bom już znalazł inne mieszkanie — huczał tłusty i popędliwy Marek, wchodząc do pokoju i ciężko siadając na krześle.
— Ja?... okpić? kochanego sąsiada?
— Tylko głupiego nie udawaj, panie Mateuszu! Przecież to nie są dawne historje z bryczką, wołami i pszenicą, żebyś