Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/064

Ta strona została uwierzytelniona.

skrzynię... tak oczekują jakiejś wielkiej eskorty i hałasu przy przewożeniu kilkudziesięciu tysięcy rubli, że jeżeli kto grzeczniutko, cichutko, weźmie na saneczki niewielki koszyczek z zupełnie prywatnego domu (nie z banku, broń Boże) i spokojnie wyjedzie truchcikiem z miasta, to go nawet nie zaczepią. Ja zrobiłbym to dziś, jutro... ale mam w mieście paru ciężko chorych pacjentów, a nie mam interesu do Hut... To też, gdy wrócisz do domu, przyszlij do mnie telegram, ażebym przyjechał natychmiast, a przyjadę i przywiozę całą gotowiznę... Największą siłą bandytów jest ludzkie tchórzostwo...
— Doktór odwiózłby pieniądze?... — pytał zdumiony podleśny.
— No, ja... Cóż dziwnego?... Gdy chodzi o losy kilkuset ludzi i przyszłość instytucji krajowej, człowiek może narazić swoją... imaginację na rozmaite niebezpieczne przypuszczenia...
— Ale gdyby doktora napadli?...
— I to ty mówisz, który w 63-cim roku wiozłeś cztery wozy broni od granicy ku Siedlcom?... Ty wiesz najlepiej, że największe niebezpieczeństwo siedzi bestja nie nazewnętrz nas, ale w nas...
— Ale gdyby?...
— Gdyby złapali mnie bandyci i zabili?... — pochwycił doktór. — A kto ci zaręczy, że dziś, jutro nie zarażę się tyfusem, z którego już się nie wydobędę?... I w dodatku, nikt na tem nie zyska!...
Linowski popił kawy, potem konjaku, oparł rękę na stole, głowę na ręku. Myślał, znowu popił konjaku.
— Więc żadna partja polityczna nie dybie na te pieniądze?... — zapytał doktora.
— Będą dybać, jeżeli dyrektor odda się pod opiekę policji...
— Bo to ci, psiakrew, partyjni nietylko zabijają czło-