Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/068

Ta strona została uwierzytelniona.



VI.

Linowski, opuściwszy doktora, szedł zwolna w kierunku stancji pani Wątorskiej. Dawno, bardzo dawno nie był tak przyjemnie podniecony, jak dzisiaj. Czuł, że pierś niby rozrosła mu się, stąpał lekko, jak na sprężynach, w uszach słyszał muzykę, a mimowolnie zaciśnięte pięści robiły wrażenie kamiennych albo żelaznych.
„Niech Bóg broni tego, kto chciałby mi zastąpić drogę!... — pomyślał. — No, wreszcie dowiedział się człowiek, czego jest wart... Kasjer bierze tysiąc pięćset rubli, ja pięćset... Dyrektor cztery tysiące rubli, a ja, nędzny robaczek, tylko pięćset... Ale, gdy trzeba ratować Żelazne Huty od bankructwa, a kilkuset... e!... co kilkuset?... parę tysięcy ludzi od nędzy, wówczas dyrektor chowa się w kąt, kasjera wcale nie widać, a ty, panie Linowski, ratuj... Ratuj, bo dla ciebie niebezpieczeństwo to zabawka, umrzeć fraszka... Bo ty, panie Linowski, nie takie widywałeś awantury. Kule, kartacze, głupstwo!... gorszy był niedźwiedź na Syberji, albo bradjagi. Kto takie jadał pasztety, panie Linowski, ten kpi z tutejszych bandytów.
„No, i od tej pory człowiek będzie miał inne zachowanie w dyrekcji, i przyszłość chłopaka wygląda jakoś wyraźniej... Jest pan nadleśny, ma dwu pomocników i sekretarza... jest dziesięciu podleśnych, ale z tej całej gromady tylko stary Linowski posiada tyle zaufania, że bez kwitu oddają mu pięćdziesiąt tysięcy rubli.
„Poczciwy doktorzysko zawsze pamięta o koledze, który