Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

stawił rodziców, a oni zapewne i nie domyślają się, co spotkało ich syna...
— Każdego może spotkać to samo. Świrskiego... mnie...
— Boże!.. — wołała matka, chwytając go za szyję. — Gdybyś ty miał... gdyby ciebie...
— Mamusiu — rzekł Władek, uwalniając się z jej objęć — wy oboje z ojcem nie tak uczyliście mnie... A gdyby Ojczyzna zażądała od was mojej śmierci?...
— Co mówisz?... przecie ty bluźnisz... przecie Ojczyzna to matka... słyszysz: matka, więc jakimże sposobem mogłaby żądać od rodziców śmierci dziecka?...
— A przypomnij sobie, matusiu, wszystkie nasze bitwy od stu kilkudziesięciu lat. Te Raszyny, Somosierry, Olszynki, Ostrołęki. Żyżyny, Fajsławice... Przecież w każdej z nich ginęli synowie jakichś matek i może tylko dlatego jesteśmy w niewoli, że niezbyt wielu chciało ginąć...
Pani Linowska oparła łokcie na stole, ukryła twarz w rękach i cicho szlochała.
— Co on mówi!... co on mówi!...
Władek objął ją za szyję i szeptał:
— To ty co mówisz, matuniu?... Przecie tyś mnie tego uczyła... wy oboje... A dziś, gdy ukazuje się ledwie cień ofiary dla Ojczyzny, już chciałabyś mnie powstrzymać...
— Ja? — zapytała Linowska nieswoim głosem. Podniosła się, otarła oczy i znowu zaczęła pakować.
— Ale mamuchna nie gniewa się na mnie? — rzekł po chwili, przymilając się, Władek.
— Powinnabym, ale nie będę, jeżeli obiecasz mi jak najczęściej pisywać listy...
— A to dobre! Rozumie się, że będę pisywał...
— Codzień?...
— O, zaraz codzień... Daj Boże, ażeby z Grudy okazja trafiła się choć raz na tydzień...
— Ale ja proszę ciebie, ażebyś pisał codzień... parę wier-